Zachęcona efektami sadzenia cytryny z pestek, postanowiłam pójść dalej. Zaczęło się od tego, że przyszła wiosna. Zakupiony w celu spożycia imbir postanowił jednak wykiełkować .. i tak jakoś szkoda mi go było zjeść bidaka 😉
Nie wiem, jak Wy, ale mnie ogromna satysfakcje daje wyhodowanie “czegoś z niczego”. Przygotowania nie czyniłam jakoś szczególnie dokładnego. Zrobiłam rozeznanie w internecie, ale trochę mnie zniechęciło- jakieś dziwne wymagania co do gleby- ma być sucha (ktoś sugerował wysuszyć uprzednio w piekarniku), a jednocześnie, trzeba maluchowi zapewnić wilgoć i polecana jest mikro- szklarnia, czyli torebka foliowa na doniczkę…
Ostatecznie, z lenistwa rzecz jasna, postanowiłam nie robić ani jednego ani drugiego. Posadziłam korzeń z pączkiem w donicy, w dość suchej ziemi (przestraszona wizją rzekomego gnicia korzenia) i podlewałam co 1-2 dni (bo ziemia była sucha 🙂 i się martwiłam, że nie wyrośnie). A mój korzonek, nie robiąc sobie nic z moich zabiegów, po prostu sobie rósł 😀
Powiem szczerze, że chyba nie widziałam “na żywo” imbajera, jak ochrzczono naszą roślinkę (kiedyś znajomy mówił tak na imbir, nie znając angielskiej nazwy). Wszystkie zdjęcia, które znalazłam, były ściągnięte z tych samych popularnych portali, więc ciekawa byłam co mi wyrośnie…
Na razie powiedziałabym, że przypomina trzcinę. Zdjęcia rośliny wykonane są po około 2- miesięcznej hodowli. Rośnie dość szybko, co daje większą satysfakcję niż cytrynki, na które się długo naczekałam. Do tego wszystkiego działa edukacyjnie na dzieci. Przyznać też muszę, że jest dość odporny na wszelakie zabiegi wykonywane przez malutkie rączki, typu- rzucanie zabawkami do celu, pozostawanie bazą wypadową dla klonów Sithów, czy magazynem chrupków kukurydzianych.
Nie wiem jeszcze, czy przesadzę go na dwór, jak sugerowały portale anglojęzyczne (kiepski mamy klimat…), ani czy jesienią wykonam zbiory plonów (czyli wykopię korzeń celem spożycia) ale na razie mamy niespotykaną ozdobę salonu 🙂